Słaby wynik i słaby był mecz, ale... Wyjazd na mecz zaplanowaliśmy już miesiąc wcześniej a co za tym idzie w naszym domu regularnie każdego ranka rozbrzmiewało "ile jeszcze dni do meczu?". Tak, wyjazd na mecz, to nie codzienność. W prawdzie Igor już od 2 roku życia chodzi na mecze, byli nawet w Rumuni(chyba w 2007), nawet Pola miała już swój pierwszy mecz za sobą. Zawsze jednak były to mecze ligowe a nie reprezentacji polski. A co dopiero mówić o meczu reprezentacji kraju z którego się pochodzi z reprezentacją kraju w którym się żyje. Tyle,że piłka nożna nie robi na mnie wrażenia. Na mecze nie chodziłam, nawet nie oglądałam zbytnio, wole tenisa ziemnego. Zatem dlaczego pojechałam? Bo chciałam, żeby Darek z Igorem dobrze się bawili a obecność Poli tego nie gwarantowała. Nikt nie mógł przewidzieć w której minucie meczu zacznie się nudzić. Koniec końców na mecz pojechałam sama z dzieciakami a mój mąż zaległ przed telewizorem w objęciach grypy. On chciał jechać nie pojechał ja nie chciałam pojechałam, ale co miałam powiedzie dzieciom "sorry kochane, nigdzie nie jedziemy". Jechaliśmy autobusem zorganizowanym przez kolegów z pracy mojego męża, część osób znałam, część nawet nie chciałam poznać, ale już w autobusie zaległa się we mnie myśl, "co ja tutaj robię?"Całe szczęście, że Pola nie była jedynym dzieckiem. Dojechaliśmy a na miejscu tłumy ludzi...hmmm właściwie sami Polacy. Można by rzec, że ilość Polaków w stosunku do Irlandczyków była wprost proporcjonalna do ilości Polaków i Irlandczyków w naszym autobusie, czyli tak 4/1. A mnie uczepiła się piosenka "czy my jesteśmy tu za karę..." Nie lubię imprez masowych, nie lubię tłumu ludzi depczącego sobie po pietach a tu jeszcze musiałam pilnować dzieci i siebie by się nie zagubić. Jak na złość wszyscy byli biało-czerwoni:) A na stadionie było już dobrze. Olbrzym robi wrażenie, wrażenie tak duże, że dopiero w 74 minucie usłyszałam" mamo kiedy koniec?" Niestety mecz nie zrobił na mnie ani chyba na nikim z rodaków takiego wrażenia. Brakował mi komentatora, który jakoś by urozmaicił dla mnie tę bieganinę. Ludzie kibicowali, ale jakoś tak, ze mnie nie porwało, strażacy biegali z wiaderkami i gasili race, które tutaj zabronione są nie tylko na stadionie, no i piłkarze też biegali, ale tak....po wyniku widać jak. W drodze do domu pomyślałam sobie, ze to właściwy kierunek jazdy. Za to mój mąż stwierdził, że teraz już sobie przypominał dlaczego nie lubi oglądać meczy reprezentacji. Rano obudziłam sie z bólem głowy i nie był to kac, mam nadzieje, ze to też nie jest grypa. Teraz trzeba pomyśleć o tłustym czwartku, co by tu zrobić, by wyszło słodko i bezstresowo, bo pieczenie stresogenne bywa i już. A w Irlandii nie ma tłustego czwartku, tylko jest we wtorek dzień naleśnika Pancake Teusday. Oooo naleśniki, to ja umiem robić....no tak ale dzisiaj jest czwartek, tłusty czwartek. Kilka godzin później.... No i mamy tłusty czwartek:)